poniedziałek, 25 listopada 2013

Chapter 1.


Dziewięć lat - tyle czasu minęło odkąd ostatnio raz wdychałam amerykańskie powietrze, które zdawało się być wyjątkowe pod każdym względem. Pełne nadziei i obietnic na lepsze życie. Stojąc przed budynkiem lotniska i rozglądając się dookoła czułam podekscytowanie, ale również i strach. Mój dom był ponad dwa i pół tysiąca mil na wschód, ale najważniejsza osoba w życiu, jedyne pół godziny drogi stąd. Odetchnęłam głęboko i zakładając okulary przeciwsłoneczne ruszyłam w stronę postoju taksówek, ciągnąc za sobą kolorową walizkę.
Oparta głową o szybę obserwowałam wszystko to, co działa się wokół. Mijane uliczki, budynki, ludzie przybliżały mnie do chwili, kiedy to znów go zobaczę. Wyprostowałam się na siedzeniu i jeszcze raz przyjrzałam pomiętej kartce z adresem, zastanawiając się, czy niczego nie pomyliłam. Czułam ucisk w brzuchu spowodowany niepewnością. W głowie snułam domysły dotyczące tego, co za chwilę się wydarzy. Tak bardzo pogrążyłam się w myślach, że nie zauważyłam nawet, kiedy taksówkarz zatrzymał auto i wysiadł, by pomóc mi z moją walizką. Podziękowałam, zapłaciłam za kurs, by chwilę później stanąć na ganku, po raz ostatnio biorąc głęboki wdech. Nie pukałam, ani nie dzwoniłam dzwonkiem, po prostu nacisnęłam klamkę, wiedząc, że na pewno nie napotkam oporu. Gdy drzwi ustąpiły uśmiechnęłam się szeroko. On nigdy ich nie zamykał. Wślizgnęłam się do środka, odstawiając walizkę pod ścianę i rozejrzałam się dookoła. Naprzeciwko wejścia zaparkowany był rower, obok którego stała para sportowych butów, co upewniło mnie w przekonaniu, że dobrze trafiłam. Nagle usłyszałam jakiś szelest w pomieszczeniu po prawej. Na moje usta od razu wkradł się uśmiech, po czym niewiele myśląc ruszyłam w stronę, z której dochodziły ciche dźwięki. Stanęłam w progu, jak się okazało ogromnej kuchni, w której krzątał się odwrócony do mnie plecami mężczyzna. Ze zdziwieniem na twarzy obserwowałam każdy jego ruch, podczas gdy ten sięgnął do lodówki po sok i z kartonem w dłoni odwrócił się do mnie przodem. Jego niebieski oczy przyglądały mi się uważnie, jednak ich właściciel podobnie jak ja, nie był w stanie odezwać się ani słowem. Cała ta sytuacja była dość niezręczna, a fakt że stałam w kuchni obcego mi człowieka, dość dołujący i krępujący.
-Przepraszam, jak chyba pomyliłam domy – wyrzuciłam w końcu z siebie, cofając się w stronę wyjścia – Ja bardzo przepraszam, myślałam że tu mieszka mój brat. Jeszcze raz bardzo przepraszam – wyjąkałam i odwróciłam się na pięcie, w panice zmierzając do drzwi. Jednak zanim tam dotarłam, poczułam delikatne szarpnięcie i stanęłam twarzą w twarz z brunetem, którego wyraz twarzy zmienił się diametralnie. Wcześniej zdziwiony i zmieszany, a teraz wyraźnie rozbawiony mężczyzna uśmiechał się do mnie szeroko, dalej trzymając dłoń na moim przedramieniu.
-Harvey mówił, że ma siostrę, ale nie, że sobowtóra – rzucił wesoło i mnie puścił – jestem Jared – uśmiechnął się wyciągając prawą dłoń, którą zszokowana uścisnęłam.
-Czyli on tu mieszka? – wychrypiałam, dalej nieco zdezorientowana, zapominając samej się przedstawić.
-…mówiłem ci, że sam pójdę po ten sok… - usłyszałam za plecami znajomy głos co sprawiło, że bez zastanowienia odwróciłam się, napotykając na zszokowaną minę wysokiego szatyna, który po chwili złapał mnie w ramiona i śmiejąc się jak wariat, kręcił dookoła.
-Harve, postaw mnie! – śmiałam, trzymając go za szyję, bojąc się, że mnie upuści.
-Dlaczego mi nie powiedziałaś, że przyjeżdżasz? – zapytał z pretensją, kiedy w końcu odstawił mnie na ziemię – przyjechałbym na lotnisko!
-Chciałam ci zrobić niespodziankę – uśmiechnęłam się przepraszająco, mając nadzieję, że to podziała.
-No liczyłem na taką niespodziankę nieco wcześniej – powiedział, udając obrażonego, by po chwili znowu mnie przytulić – ale cieszę się, że jednak w końcu do mnie trafiłaś.
-Też się cieszę – wtuliłam się w jego klatkę piersiową, przypominając sobie stare, dobre czasy.
-Tak w ogóle – zaczął, odsuwając mnie delikatnie od siebie – to jest mój przyjaciel, Jared - wskazał na bruneta, który z uśmiechem wpatrywał się w naszą dwójkę – Jared, to jest moja siostra, Arrow – kontynuował Harvey, podczas, gdy po raz kolejny wymieniłam uścisk dłoni z niebieskookim.
-Trudno nie zauważyć podobieństwa – stwierdził Jared, uśmiechając się przy tym uroczo, a ja mogłam przyjrzeć mu się na spokojnie.
Był niewiele niższy od Harve’go, czarne krótkie włosy, lekki zarost i oczy, które od razu przykuwały uwagę. Ich intensywny, niebieski odcień w połączeniu z przenikliwością spojrzenia dawały mieszankę wybuchową. Dodatkiem do tego wszystkiego był czarujący uśmiech, który sprawiał, że na pewno nie jednej kobiecie miękły kolana. Co tu dużo mówić, po prostu był diabelnie przystojny.
-A Matt nie przyjechał? – to jedno pytanie zadane przez mojego brata, sprawiło, że nagle cały czar prysł i wróciła smutna rzeczywistość.
-Praca – rzuciłam niedbale , rozglądając się dookoła, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, by móc zmienić temat. Jednak już po chwili natrafiłam na świdrujące mnie spojrzenie pary przenikliwych oczu,  których właściciel zdawał się analizować każde usłyszane słowo.
-Jak zwykle. Zawsze praca i praca… A narzeczoną samą do Stanów puścił. – Harvey był strasznie poirytowany, podczas gdy ja nadal czułam na sobie wzrok bruneta.
-To ja już może pójdę – zaczął Jared, przenosząc spojrzenie na mojego brata, a ja odetchnęłam z ulgą. Facet miał nie tylko urodę, ale i wyczucie, kiedy powinien się wycofać.
-Mieliśmy dokończyć wybieranie zdjęć do albumu – odpowiedział mu z wyrzutem szatyn, obejmując mnie przy tym ramieniem – Arrie na pewno chętnie nam przy tym pomoże – dodał szczerząc do mnie zęby.
-Jasne – kiwnęłam głową, będąc szczerze ciekawa o jakie zdjęcia chodzi.
-No to może wpadnę jeszcze wieczorem, teraz niech Arrie odpocznie, pewnie miała długi lot, w końcu mówiłeś, że mieszka w Australii – po raz kolejny uśmiechnął się delikatnie i przeczesując dłonią włosy, opuścił głowę, jakby trochę zmieszany, że jego obecność może nam przeszkadzać.
-No dobrze, jak chcesz – Harve w końcu mu odpuścił – tylko koniecznie z Shannonem! On też musi ją poznać – mówiąc to, przyciągnął mnie jeszcze mocniej do siebie, chcąc pokazać  jak bardzo jest ze mnie dumny. Jednak ten gwałtowny gest sprawił, że niemal straciłam równowagę, na co Jared parsknął śmiechem.
-Tylko żeby dożyła tej wizyty – puścił mi oczko i ruszył w stronę wyjścia, a my zaraz za nim.
-Przygotuję jakąś kolację, wybierzemy te zdjęcia, pogadamy… - wyliczał Tawney, kiedy to brunet przykucnął by założyć buty.
-Naprawdę, nie róbcie sobie problemu – stwierdził lekko zmieszany, podnosząc się do pozycji stojącej.
-Żaden problem – wtrąciłam, uśmiechając się przyjaźnie – sama mogę coś ugotować, bo nie wiem co dziwnego Harve może wymyślić – zażartowałam, dając bratu sójkę w bok.
Teraz potrzebowałam chwili odpoczynku i rozmowy z moim najlepszym przyjacielem, ale perspektywa kolejnego spotkania z Jaredem i okazja by dowiedzieć się o nim czegoś więcej, były dość zachęcające. Tym bardziej, że miałam w planach zostać tu dłużej i głównie o tym właśnie chciałam porozmawiać z Harvey’em.
Brunet przyglądał mi się przez chwilę uważnie, po czym na jego twarz wkradł się lekki uśmiech i skinął głową na znak, że się zgadza. Po chwili pożegnał się z nami i w przedpokoju zostałam sam na sam z szatynem, którego wyraz twarzy diametralnie się zmienił. Wcześniej uśmiechający się szeroko, teraz spoglądał na mnie podejrzliwie, nie wiedząc, czego się spodziewać.
-Zostajesz tu, prawda? – zapytał powoli, patrząc mi w oczy, na co skinęłam delikatnie, próbując przybrać maskę obojętności, jednak widocznie słabo mi to wyszło, bo już po chwili po raz kolejny dzisiaj przytulił mnie mocno do siebie.
-Chodź, pokaże ci twój pokój – odsunął się i złapał mnie za rękę, prowadząc przez korytarz  w stronę schodów, po których weszliśmy na piętro – odświeżysz się, przebierzesz, zrobię ci herbatę, a potem o wszystkim mi opowiesz – zatrzymał się pod ostatnimi drzwiami po lewej stronie, które szybko otworzył, wpuszczając mnie do środka – tylko pamiętaj, bez żadnej ściemy – pogroził mi palcem.
-Jasne – moje usta wykrzywiły się w grymasie, który miał przypominać uśmiech.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Sypialnia była skromnie urządzona, jednak znajdowało się tu wszystko czego potrzebowałam. Duże łóżko, średniej wielkości szafa i biurko ustawione pod oknem, którego widok rozpościerał się na ogród za domem.
-Łazienka jest w korytarzu. Jak wyjdziesz stąd, to są to drugie drzwi na lewo, a naprzeciwko nich jest mój pokój – mówił rozglądając się jakby mu czegoś brakowało – no tak, walizka! – uderzył się otwartą dłonią w  czoło, po czym zszedł na dół po mój bagaż.
Czekając na niego, usiadłam na miękkim materacu, oddychając głęboko. Może tutaj uda mi się znowu znaleźć chęć do życia, którą utraciłam, sama nawet dokładnie nie wiedząc kiedy. Byłam pewno, że w końcu przyszedł czas na to, by coś zmienić. Najlepiej wszystko.


-Co zrobimy na kolację? – zapytałam, przeciągając się na fotelu.
Harvey cierpliwie słuchał mojej opowieści przez ponad dwie godziny, zadając co jakiś czas pytania, chcąc wyciągnąć ze mnie jeszcze więcej.  Jego mina nie wyrażała zadowolenia, kiedy streściłam mu ostatnie dwa lata swojego życia w Australii. Widziałam jak walczył sam ze sobą, żeby nie wybuchnąć i byłam mu za to ogromnie wdzięczna. Nie chciałam na nowo angażować się w to wszystko emocjonalnie. Nie było o czym mówić. Nie wszystko potoczyło się tak, jakbym tego chciała. Trudno, żyje się dalej. W ciągu dziewięciu lat spędzonych bez brata i rodziców na odległym kontynencie, nauczyłam się sama radzić sobie z problemami i przeciwnościami losu. Faktem jest to, że potem spotkałam Matta, jednak tak naprawdę  nie wiele to zmieniło. Nigdy nie mogłam porozmawiać z nim o tym, co mnie trapi. Naszym głównym i jedynym tematem rozmów była praca. Gdyby nie to, że pracowaliśmy razem, pewnie już dawno przestalibyśmy się porozumiewać.
Dlatego, kiedy tylko mój brat poznał całą prawdę, postanowiłam się za coś zabrać, by nie miał okazji po raz kolejny pytać mnie o to, co dalej i co zamierzam zrobić.
-W sumie mam jedno takie sprawdzone wegańskie danie – odpowiedział szatyn, rzucając mi przy tym spojrzenie mówiące, że niedługo jeszcze wrócimy do tego tematu.
-Wegańskie? – zdziwiłam się, wstając z fotela i kierując się za bratem do kuchni, gdzie przysiadłam na wysokim krześle barowym, opierając się łokciami o blat i podtrzymując głowę dłońmi.
-Jared jest weganinem – rzucił przez ramię, podczas gdy grzebał już w lodówce w poszukiwaniu potrzebnych nam składników.
-Długo się znacie? – zagadnęłam niby od niechcenia, przyglądając się mu uważnie.
-Będzie już 5 lat – stwierdził, układając stos warzyw na blacie przede mną – gdybyś mnie odwiedzała, to poznałabyś go już dużo wcześniej – w jego głosie dało się wyczuć pretensje i niezadowolenie – mieszka obok wraz z bratem – dodał, przyglądając mi się spod przymrużonych powiek.
-Tak, wiem – westchnęłam, kręcąc głową – nie było jakoś okazji – próbowałam się jakoś usprawiedliwić, chociaż wiedziałam, że  wyrzuty brata są całkowicie słuszne. Odkąd wyjechałam, to była dopiero moja pierwsza wizyta  w rodzinnym kraju.
-No tak, święta to niewystarczająca okazja – rzucił z ironią, mierząc mnie surowym spojrzeniem.
-Dobrze wiesz jak było. – odpowiedziałam chłodno, bez wahania patrząc mu w oczy.
Harve westchnął głęboko i wzruszył ramionami, po czym z jeden z szuflad wyciągnął deskę do krojenia, a ja w tym czasie zabrałam się za mycie warzyw, nie chcąc dalej brnąć w ten temat. Pewnie jak zwykle skończyłoby się to kłótnią. Jednak kłótnie przez skype’a, a wymiana zdań twarzą w twarz, to były dwie różne rzeczy. Tu nie da przerwać się połączenia. Nie da się uciec.
-Brata też ma przystojnego? – zapytałam, szorując marchewkę.
-Nie wiem, nie znam się – mruknął, udając obrażonego – ale raczej nie spodoba ci się to, czym się obaj zajmują – stanął obok mnie, pomagając uporać mi się z  moim zadaniem.
-Muzycy? – spytałam, tracąc entuzjazm
-Yhy.
-To słabo – westchnęłam zawiedziona.
-Nie mów, że nie chciałabyś mieć prywatnych koncertów? – zapytał zaczepnie, dając mi przy tym sójkę w bok.
-No niestety, nie chciałabym mieć kogoś kto spędza większość swojego życia w trasie, wyrywając fanki. – odpowiedziałam, czując, że Tawney dobrze się bawi.
-Przestań marszczyć nos w ten sposób – zaśmiał się, spoglądając na mnie z ukosa.
Od dzieciństwa posiadałam nawyk marszczenia nosa zawsze wtedy, kiedy coś mi się nie podobało albo mnie irytowało. Taki odruch bezwarunkowy, który niezmiernie bawił moja rodzinę i przyjaciół.
-Po za tym, to taki stereotyp z tym wyrywaniem fanek – kontynuował szatyn, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć -  w trasie raczej nie ma na to czasu.
-Skąd ta pewność – rzuciłam zaczepnie, przenosząc czyste warzywa  na blat, gdzie leżała już deska i nóż.
-Bo z nimi pracuję – usłyszałam za plecami pełen wyrzutu głos brata.
W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze przegapiłam w jego życiu, będąc zajęta jedynie swoimi problemami. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że  każda nasza rozmowa, czy to telefoniczna, czy przez skype’a, zawsze dotyczyła jedynie mnie, tego co u mnie, jak sobie radzę, jak mi się układa z Mattem, jak w pracy. Nigdy nie miałam czasu zapytać co u niego, bo zawsze musiałam szybko kończyć, by uporać się ze swoimi sprawami. O swoim bracie nie wiedziałam nic więcej, oprócz tego że mieszka w LA i jest znakomitym fotografem, który spełnia się w tym co robi. Byłam pewna, że nadal uwielbia rower, wspinaczkę, włoską kuchnię jednak na tym i kilku innych szczegółach, o których wiedziałam od dzieciństwa, kończyła się moja wiedza na temat jego ówczesnego życia.
-Przepraszam – spojrzałam na niego smutno, czując jak moje oczy wilgotnieją. Od dawna nie było mi tak źle. Zdawałam sobie sprawę z tego, że po prostu zawiodłam jako siostra, co było bardziej dołujące niż mogłoby się wydawać.
-Nadrobisz – posłał mi delikatny uśmiech, dalej patrząc mi w oczy, które były niemal identyczne jak jego własne. Duże i szaroniebieskie.
Ogólnie rzecz biorąc byliśmy bardzo do siebie podobni. Brązowe włosy, mały, zgrabny nos odziedziczony po matce, za co chyba oboje dziękowaliśmy Bogu, patrząc na ten duży, krzywy i złamany w kilku miejscach nos ojca. Jednak pod względem charakteru kompletnie się od siebie różniliśmy.
On opanowany, podchodzący do wszystkiego z dystansem i chłodną głową, zawsze ostrożny i wszystko kalkulujący.  Niewielu ludziom potrafił zaufać, jednak kiedy już tak się stało, był w stanie zrobić wszystko, by nie zawieść swojego przyjaciela. Był oddanym facetem, martwiącym się o wszystko i wszystkich tylko nie o siebie.
Ja miałam zupełnie odmienny temperament i podejście do życia. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co robię, po prostu to robiłam. Zawsze lubiłam rzucać się na głęboką wodę, zdobywać wszystko samemu. Może to właśnie dlatego w wieku 17 lat zdecydowałam się na stypendium w Sydney, gdzie musiałam sobie radzić bez wsparcia i pomocy najbliższych. W przeciwieństwie do brata, nie było to dla mnie trudne. On kochał nasz dom rodzinny, wspólne obiady, ustabilizowane życie, podczas gdy ja uwielbiałam przygodę i życie chwilą. To chyba było głównym powodem dlaczego ja nie przejęłam się rozwodem rodziców, podczas  gdy Harve nie mógł się z tym pogodzić, próbując przemówić rodzicom do rozsądku.
-Masz w ogóle kogoś?  - spytałam smutno, zdając sobie sprawę z tego, że to pytanie powinno paść już dużo wcześniej.
-Pracuję nad tym -  puścił mi oczko, szczerząc przy tym zęby – naprawdę, przestań się już tak zadręczać – westchnął, kręcąc głową – nie ominęło cię aż tak wiele. Jestem tą samą osobą, którą byłem wcześnie, po prostu mam nowych przyjaciół i pracę, którą kocham.
-I jesteś w kimś zakochany – dodałam, a na moje usta wkradł się szczery uśmiech – jaka ona jest?
-Idealna – stwierdził z rozmarzoną miną – i pracujemy razem w MARS Crew.
-Wspólna praca jest trochę do bani – westchnęłam, mając tu na myśli pracę z Mattem.
-To zależy – odpowiedział z entuzjazmem, zabierając się za siekanie warzyw – jeśli ma się jakieś inne wspólne zainteresowania, to zawsze jest o czym rozmawiać – stwierdził, na co skinęłam głową, zgadzając się z nim.
-Tak w ogóle, to masz zamiar odwiedzić rodziców? –nagle zmienił temat.
Westchnęłam głęboko, opadając na krzesło barowe stojące obok i zastanawiając się nad odpowiedzią, która wcale nie była taka prosta.
-Chciałabym, ale wizja kolejne kłótni o to z kim mam się najpierw spotkać nie jest zbyt zachęcająca. Wiesz jacy oni są… - rzuciłam zrezygnowana, przypominając sobie jak to wszystko wyglądało w ostatnich latach. Wieczne wojny o nic, dlatego właśnie nie  wracałam do Ameryki. Najbezpieczniej było spotykać się z rodzicami w Sydney.
-Najlepiej gdyby tu przylecieli – oznajmił po chwili zastanowienia.
-Myślisz, że to dobry pomysł, aby przebywali razem pod jednym dachem? – spytałam dość sceptycznie, bojąc się jak to może się skończyć.
To wszystko było nie do pomyślenia. Jak dwójka ludzi, która spędziła ze sobą ponad połowę życia, wychowała dwójkę dzieci, mogła zachowywać się w ten sposób? Ciągłe docinki, prześciganie się kto jest lepszym rodzicem, koszmar.
-Najwyższy czas, by zaczęli znowu zachowywać się jak ludzie, a nie jak małolaci – mruknął szatyn, wywracając przy tym oczami.
-Może nie będzie tak źle – szepnęłam i zabrałam się za pomaganie bratu, bo od kilku minut tylko mu się przyglądałam, a chłopaki mogli wpaść w każdej chwili, dlatego trzeba było jak najszybciej uporać się z kolacją.




2 komentarze:

  1. hej ;) fajnie się zapowiada, jest kilka błędów, ale widać że to literowki :) czekam na następny, powodzenia i weny! illian
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję bardzo! oprócz weny przyda się też czas, ale postaram się pisać w każdej wolnej chwili :)

      Usuń